04 marca 2008

Stu(kot) stóp Jeny

Wstała i otrzepała się z okruszków ciasta. Spojrzała na poplamiony czekoladą talerz – wyglądał jak umazany gównem. Rozejrzała się dookoła. W lokalu, oprócz niej nie było prawie nikogo. Przy barze siedział chłopak, być może powinna powiedzieć mężczyzna - w ciemnozielonym lekko powyciąganym swetrze, na oko lat 23, może 24. Na twarzy miał wczorajszy zarost, włosy delikatnie zmierzwione, koloru bliżej nie dającego się określić. Takiego nijakiego. Twarz też miał nijaką, zwyczajną, niczym nie wyróżniającą się z tłumu. A jednak było w nim coś, co przyciągało uwagę, elektryzowało. Jakby unosiła się nad nim woń śmierci. Zamknęła oczy, potrząsnęła głową, jakby chciała strzepnąć myśli, wstrząsnąć je, wymieszać te dobre ze złymi. Stworzyć koktajl wybuchowy. Dzisiejszy nastrój spowodowany przez bliżej nieokreślone zdarzenie z dalekiej przeszłości, powtarzał się już któryś dzień z kolei. Niby wszystko było w porządku, żadnych stresów w pracy, w domu, a jednak coś cały czas zaprzątało jej myśli. Nie pozwalało o sobie zapomnieć. Niszczycielska siła, gdzieś w środku, w samym centrum niej. Zmrużyła powieki, odwracając się w stronę wyjścia natrafiła na jasny snop światła słonecznego, wpadającego do ciemnego lokalu przez przymknięte drzwi. Gwałtownie się cofnęła, jakby ten promień miał wypalić w niej dziurę, spopielić ją. Odwróciła głowę, z przepastnej torby wyciągnęła okulary przeciwsłoneczne. Założyła je, zakrywając niemalże przezroczyste, wypłowiałe tęczówki. Ich kolor od zawsze dopasowywał się do nastroju, przechodząc od ciemnego brązu, przez żółć, zieleń, błękit aż do takiego jak dziś - koloru wody. Ktoś jej kiedyś powiedział, że wygląda złowieszczo. Tak się składa, że były to jego ostatnie słowa. Skończył pod kołami ciężarówki, jakby wypchnięty na ulicę magiczną, niewidzialną ręką. Odgarnęła opadający na oczy kosmyk czekoladowych włosów, jeszcze raz rzuciła wzrokiem na chłopaka przy barze i mrucząc coś pod nosem wyszła na dwór.

Dzień był wyjątkowo słoneczny, pierwsze oznaki nadchodzącej wiosny sprawiały, że czuło się w powietrzu jakąś magię, nieprzewidywalność natury. Było jeszcze dość chłodno, ale wiatr pachniał świeżą trawą, mokrą ziemią, budzącym się ze snu zimowego życiem. Na dachach domów wylegiwały się koty, wygrzewając swoje małe ciałka na słońcu, połykając chciwie każdą najmniejszą nawet dawkę ciepła. Po chodnikach sunęły ludzkie masy, poprzetykane gdzieniegdzie kolorowymi spódniczkami i kurtkami dziewczyn spragnionych miłosnych uniesień tak szeroko reklamowanych już od połowy lutego. W tym oczekiwaniu epatowały ukrytym jeszcze nieco seksem, nie zdając sobie sprawy, że wywołują niezwykle barwne fantazje nie w głowach swoich starszych kolegów, a dziadków, ojców, wujków i nauczycieli. Nieświadome swojej ogromnej siły i przewagi kroczyły na obcasach dumne jak pawie, obnosząc swoje nie do końca jeszcze rozwinięte umysły opakowane w aż za nadto rozwinięte ciała.
Jeny wyszła na ten świat i zderzając się z jego zapachem i smakiem skuliła się na chwilę wciągając głęboko w nozdrza to zatrute powietrze, by za ułamek sekundy napełnić nim płuca, ciało, umysł. Wciągając powietrze odchyliła lekko głowę, wyciągając swe ciało w delikatny łuk, otworzyła półprzymknięte oczy i opuszczając głowę wypuściła resztkę smogu z płuc. Zapach wiosny, zapach śmierci. Od tych kilku dni, wszystko miało dla niej zapach śmierci, zapach tak kuszący, intrygujący, podniecający. Uśmiechnęła się do siebie diabolicznie. Na szczęście nikt nie zwrócił na nią uwagi, wszyscy zajęci byli podążaniem do pracy, do swoich zajęć, domów, mężów, żon, dzieci, obowiązków. Wtopiła się w tłum. Pozwoliła porwać się tej ludzkiej fali, poprowadzić w stronę przeznaczenia.

Brak komentarzy: