28 lutego 2008

Historia pewnego łóżka

Nasza historia zaczyna się wiele lat temu, na oko jakieś 30, może 35, w chwili gdy jakiś cieśla, w jakimś zakładzie produkcyjnym tchnął w nie życie. I tak oto, łóżko się stało. Najpierw zajmował się nim ojciec, zanim je dopieścił i przygotował do dorosłego życia traktował je z wielką troską i otaczał bezgraniczną wręcz opieką. Szlifował, polerował, wygładzał, lakierował i gdy wreszcie skończył popatrzył na swoje dziecko z dumą i oddał je do adopcji. Łóżko adoptowała pewna pani, osoba samotna, dość już wiekowa ale obdarzona dobrym smakiem. Miało u niej dobrze, nie było nadmiernie wykorzystywane, nikt go nie edukował przedwcześnie, mieszkało w pokoju z różnymi innymi meblami, miało nawet obok siebie swoją siostrę - szafkę nocną. Było mu dobrze. Niestety pewnego dnia pani poczuła się źle i została zabrana do miejsca, z którego już nie wróciła. Łóżko bardzo cierpiało, było niezwykle samotne. W końcu, po kilku tygodniach przyjechali jacyś ludzie i spakowali cały dobytek jego dobrodziejki, zabrali wszystko, łącznie z nim i wpakowali to do wielkiej ciężarówki. Łóżko straciło kontakt z materacem - został on brutalnie porzucony na wysypisku, samo natomiast trafiło do jakiegoś magazynu. Stało tam przez pewien czas, w ciemnościach, smutne, przerażone i samotne. Bo choć wokół były jego koleżanki i koledzy jakoś nie umieli znaleźć wspólnego języka, każdy z nich pochodził z innej części kraju, byli też tacy, którzy przyjechali z bardzo daleka. W końcu, któregoś dnia zjawili się ludzie, wybrali kilkanaście różnych mebli z magazynu, między innymi właśnie Je. Towarzystwo trafiło ponownie na pakę wielkiego TIRa i ruszyło w nieznane. Jechało tak i jechało, przez ponad dwie doby, zatrzymując się co jakiś czas, jednak nikt nie otwierał drzwi i nie informował gdzie i po co jadą. Meble miały nadzieję, że trafią do nowych domów, że ktoś je przygarnie...

Ocknęło się z drzemki, gdy skrzypnęły drzwi ciężarówki. Do środka wpadł snop światła, bardzo jasnego i jaskrawego, rażącego w oczy. Dały się słyszeć głosy, mówiące w jakimś dziwnym, niezrozumiałym języku. Meble przestraszyły się i zamarły na chwilę. Potem, gdy ich oczy przyzwyczaiły się do światła ujrzały kilku mężczyzn, zniszczonych przez życie, ale uśmiechniętych, a także dziwny magazyn, jakby pomniejszony hangar samolotowy. Na boku hangaru widniał napis EMAUS. Nastąpił konspiracyjny szmer, meble trochę się rozluźniły, ludzie weszli do środka kontenera ciężarówki i powoli zaczęli wynosić jeden po drugim. Łóżko wraz z resztą towarzystwa trafiło do hangaru, gdzie zostało dokładnie obejrzane, wycenione i przeniesione na salę sprzedaży. Tam przywitało się z nowymi kolegami i koleżankami. Jak się okazało było to miejsce magiczne i wielokulturowe, były tam stare szafy pamiętające jeszcze lata 50-te XX wieku, sekretarzyki i komódki z lat 40-tych, ale także młodsze towarzystwo, na przykład kanapy czy fotele mające nie więcej niż 5-10 lat.

I wtedy, gdy zaprzyjaźniało się z resztą ujrzała je pewna dziewczyna, podeszła do niego najpierw nieśmiało, musiała pokonać istny tor przeszkód złożony z różnego rodzaju stołków, krzeseł, wersalek i foteli. Gdy podeszła na tyle blisko, że mogła go dotknąć na jej twarzy pojawił się ogromny uśmiech, zawołała coś do drugiej, nieco starszej kobiety. A potem zaczęła coś żywo opowiadać, wykrzykując od czasu do czasu jakieś och! ach! super! i inne tego typu słowa. Po krótkiej naradzie, panie udały się do kasy, a łóżko dostało kartkę z napisem SPRZEDANE. Zapadł zmrok, meble poszły spać, łóżko nie mogło zasnąć w nowym miejscu, tym bardziej, że było podekscytowane całą tą sytuacją, czuło, że ten dziwny napis oznacza, że ktoś złożył podanie o ponowną adopcję i niebawem będzie miało dom. Czekało od rana pełne nadziei i w końcu, po południu pojawiła się ponownie dziewczyna, tym razem w towarzystwie jakiegoś starszego mężczyzny. Łóżko zostało wyniesione z powrotem na magazyn i tam rozmontowane, a potem wpakowane do zwykłego samochodu. Ruszyli. Jechali niezbyt długo, jakieś 15 minut, zatrzymali się przed jakimś garażem, wyciągnęli go i w częściach oparli o ścianę. I tak go zostawili. Zrobiło mu się smutno, pomyślało, że jednak nie ma szans na powrót do życia, jego nadzieja nieco zbladła. Drzwi do garażu zamknęły się. Następnego dnia ktoś je kilka razy otwierał i zamykał, nie zwracając na niego zupełnie uwagi i dopiero po dwóch dniach przyszła dziewczyna. Przyniosła papier ścierny i zaczęła wyciągać kawałek po kawałku jego części składowe. Najpierw zabrała się za wezgłowie, łóżko poczuło lekkie drapanie, jakby mrowienie, było to całkiem przyjemne uczucie. Zobaczyło jak powoli zmienia kolor, stając się jaśniejsze, gładsze, jak zrzuca starą, pomarszczoną i popękaną skórę. Operacja odnowy trwała 2 dni. Po niej łóżko zostało wniesione do jasnego, przestronnego pokoju i ustawione w kącie, przy ścianie. Dostało też nowy materac, z którym od razu się zaprzyjaźniło. Pierwsza noc była magiczna, poczuło głęboka więź ze swoją nową matką, trochę poskrzypując starało się przyzwyczaić do sytuacji, stać się najwygodniejsze jak to tylko możliwe.


Razem z panią przeprowadziło się do innego mieszkania, znowu było rozkładanie, przenoszenie, potem nowy pokój, meblowanie, przestawianie. Po raz pierwszy doświadczyło naporu dwóch połączonych w jedno ciał, po raz pierwszy poczuło namiętność. Dorosło. A później jego pani nagle odeszła, zabrała inne meble a jego tak po prostu zostawiła, po 6 latach razem. Było mu strasznie przykro. Przez długi czas stało zupełnie nieużywane, od czasu do czasu spała na nim jakaś starsza kobieta, czasem jacyś inni goście. Na co dzień jednak służyło głównie jako składnica różnych rupieci.

Ale pewnego dnia pani wróciła, spała na nim przez prawie dwa tygodnie, trochę płakała, przytulała się do niego bardzo mocno. Miało nadzieję, że to nie przez niego, że jakoś jej pomoże. A ona znów zniknęła. Nie było jej przez ponad pół roku. I nagle przyszedł dzień, kiedy zostało rozłożone na części pierwsze. Przeraziło się, że chcą się go pozbyć, że zrobiło coś złego, że nie jest im już potrzebne. I wtedy zjawiła się pani, razem z jakimś sympatycznym chłopakiem i zaczęli go wynosić do busa. Jadąc na pace, słyszało jak tamtych dwoje się śmieje, jak sobie o czymś opowiadają. I wtedy zrozumiało, że wreszcie trafia do DOMU.

26 lutego 2008

Wiosna, wiosna, ach to Ty

No i poczułam wiosnę... Przywdziałam dziś piękną, krótką spódnicę i równie piękne zimowe trampki i tak odziana kłułam w oczy moich szanownych kolegów z pracy:) A kłucie to było ogromne i robiące wrażenie iście piorunujące. I tak zamierzam pokłuć jeszcze jakiś czas, do wieczora zapewne, w przynajmniej trzech różnych miejscach:)
Posłuchaj

25 lutego 2008

Jaki był ten dzień?

Siedzę właśnie z kieliszkiem wina i usiłując złapać Ipek chowającą się w najciemniejszych kątach pokoju myślę o mijającym dniu. A obfitował w emocje, uczucia, wspomnienia nawet. Były pogaduchy z przyjaciółką, była melancholia i samotność, był taniec, była nawet wizyta w moim byłym domu, u mojego byłego mężczyzny. Domu, który wygląda jakbym się stamtąd wyprowadziła wczoraj a nie prawie 8 miesięcy temu, domu, w którym wszystko zostało tak jak ja to zostawiłam... Moja doniczka z kwiatkiem, mój obrus, moje szafki w łazience... I chyba nawet moje zdjęcie na szafce, co prawda leżące a nie stojące, ale jednak. Podroczyłam się z byłym, w końcu pomógł mi znieść szafki do samochodu, potem wysłuchałam streszczenia co robił w ostatnim czasie, przytuliłam się mocno, pocałowałam w policzek, wsiadłam w samochód i pojechałam. A w domu, jak to w domu - wiertarka udarowa i dziurawienie ścian. Nawet ja miałam okazję dwie dziury zrobić!! Takie małe a cieszy:)

Jaki był ten dzień,
co darował, co wziął,
czy mnie wyniósł pod niebo,
czy rzucił na dno.
Jaki był ten dzień,
czy coś zmienił, czy nie
czy był tylko nadzieją na dobre i złe?


Bardzo lubię ten tekst, przez długi czas nuciłam go wieczorami przy akompaniamencie gitary. Może do tego wrócę?

Glazurnik

Otóż wiem już, dlaczego zrezygnowałam z poruszania się po mieście jakże uroczą i barwną komunikacją miejską. A otóż zapewne z powodu nadmiaru atrakcji, które mogą mnie dzięki niej spotkać. Bo jeśli coś spotka mnie nawet poza obrębem własnego samochodu to zawsze mogę do niego wsiąść, zrobić kłap drzwiami i odizolować się od fantastycznych problemów przystankowiczów. Ale widać mój umysł domagał się przypomnienia tych oczywistych faktów i dziś kątem oka odnotowując piękną pogodę wysłał mnie na spacer połączony z eskapadą trolejbusową. Dzięki temu zaczerpnęłam nieco nieświeżego powietrza i pobyłam na dworze, wystawiając twarz na bardzo anemiczne jeszcze promyki słońca. Dzięki zaś faktowi, iż komunikacja w niedzielę jeździ rzadko i jak coś ucieknie to na następne coś trzeba czekać odpowiednio długo, postanowiłam się przespacerować na kolejny przystanek, po jakże uroczej dzielnicy robotniczej, gdzie spożywałam uprzednio proszony obiad, w światłym gronie. No i pech chciał, że w poszukiwaniu herbaty liściastej, gatunek Earl Grey odwiedziłam wszystkie sklepy spożywcze znajdujące się na mojej drodze, w jednym z nich zaś uiszczając należność za niezbyt smaczne napoleonki, zostałam zaczepiona i delikatnie obmacana (dzięki bogu jedynie po włosach) przez osobnika lat około 25, lekko podchmielonego i jak się bardzo szybko okazało opuszczonego przez dziewczynę. Dziewczę owe miało ponoć równie piękne włosy i mam wrażenie, że było dość inteligentną istotą skoro przejrzało na oczy i opuściło wyżej wspomnianego pana. Miałam nadzieję, że pan się po prostu zdematerializuje ze swoim nowo nabytym piwem mocnym, niestety tak najwyraźniej nie posiadł jeszcze tej jakże cennej umiejętności i spotkałam go na przystanku. I w tejże chwili zaczął się mój horror. Jako osoba dobrze wychowana i wykształcona, nie za bardzo umiem zastosować ciętą ripostę w postaci "spierdalaj", zatem niezbyt dobrze mi szło odmawianie na zaproszenia na obiad/kolację/kawę oraz tłumaczenie, że nie musi dla mnie wszystkiego robić, oraz że nie potrzebuję ochroniarza bo obronić się jestem w stanie sama. Moje zniecierpliwienie osiągnęło jednak apogeum po ty, jak dowiedziałam się, iż jestem jego wymarzoną dziewczyną (tak, tak, oczywiście) oraz, że bardzo go podniecam. Ta ostatnia informacja nie była mi raczej do niczego potrzebna. Pan co prawda bardzo dużo starań wkładał w swoje wypowiedzi i nawet sugestia, że nie wymienimy się telefonami, bo ja swój bardzo lubię, nie zbiła go z tropu. A jaki był pewny siebie, poinformował mnie nawet, że studiuje, a właściwie to chodzi na studia z zakresu i tu uwaga - Zarządzania środkami unijnymi! No, no, no, ciekawa sprawa... Widać teraz każdy może studiować, nawet pan bardzo dobrze układający glazurę od 7 do 15 a potem w prywatnych mieszkaniach po godzinach.
W końcu jak mi się wydawało uwolnię się od pana wsiadając w trolejbus, niestety wsiadł razem ze mną. Bogu dzięki udało mi się uniknąć przysiądnięcia się do mnie, za to nie obyło się bez prób zaimponowania mi swoją siłą i głupotą poprzez zaczepianie jakiegoś biednego, bogu ducha winnego chłopaka.
No i mam swojego bodyguarda, taki silny a piwa nie umiał nawet zębami otworzyć...

22 lutego 2008

Shakespeare

Jako fanka tegoż pana byłam dziś na Ogólnopolskim Przeglądzie Inscenizacji Fragmentów Dzieł Williama Szekspira w Języku Angielskim, w którym to bierze udział młodzież w wieku szkolnym. Muszę stwierdzić, że było to dość interesujące zjawisko. Poziom jaki owe dzieci i młodzież przedstawiały był tak nierówny, że nie dałam rady dotrwać do końca, choć miałam taki ambitny plan udając się tam. Cóż, wyszłam po bardzo dobrze zagranej scenie z Króla Leara, stwierdziwszy, że jeśli za chwilę zobaczę coś na żenującym poziomie a jest tego dość wysokie prawdopodobieństwo będę mocno zniesmaczona. A tak przynajmniej zachowałam w pamięci te dograne do końca fragmenty, monologi i wyszłam zadowolona z tak miło spędzonego czasu.
A więc po pierwsze: nierówny poziom, część inscenizacji była tak marna, że oglądając czekałam żeby już skończyli, bo kaleczą niemiłosiernie. Część była bardzo przeciętna i dwie aranżacje które niemal powaliły mnie na kolana. Nie obyło się w obu bez wpadek, ale nawet mimo tego widać było, że są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, porządnie przećwiczone, że reżyserujący nauczyciele przyłożyli się do pracy, a dzieciaki włożyły w grę całe serce. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby wyrośli z nich nieźli aktorzy, zwłaszcza z mojej absolutnej faworytki. Zobaczymy.
Druga natomiast sprawa to sposób w jaki zachowywała się widownia - ciągłe szepty, rozmowy w tle, komuś dzwoni komórka, ktoś dostaje smsa, szmer, szum, absolutny brak skupienia. Najbardziej interesujący przy tym jest fakt, iż ogromną większość widowni stanowiły zespoły biorące udział w przeglądzie, tak więc przeszkadzali sobie nawzajem... Czułam się momentami trochę jak na przedstawieniu szkolnym, albo na szkolnej wycieczce na spektakl. Pamiętam taką jedną na "Wiśniowy sad" Czechowa w naszym sztandarowym teatrze - totalna żenada, sztuczna, mechaniczna gra naszych aktorów, bo to przecież tylko młodzież szkolna, która tu przyszła zamiast lekcji i jest jej wszystko jedno co ogląda. Otóż mi nie było wszystko jedno. I bardzo mnie drażni takie podejście. Dlatego też, dzisiejszy szmer, dzwoniące w trakcie spektaklu komórki (co gorsza odbierane!) cofnęły mnie do tych przedziwnych wspomnień.
I znowu poczułam się jak na lekcji, w szkole. Szkoła zaś nieodzownie kojarzy mi się z moją klasą. A jeśli chodzi o moja klasę... Cóż i tu dochodzimy do punktu, do którego dojść w żadnym wypadku nie powinniśmy, zwłaszcza dzisiaj. No bo dziś akurat pewien pan spędza czas z pewną panią, w pewnym miejscu, w pewnym mieście, rozmawiając o pewnych sprawach, które w pewien sposób, pośrednio dotyczą również mnie. I pewien pan również mnie dotyczy. Niestety.

A dzień mimo wszystko był udany. I Future Shortsy powtórzą! Specjalnie dla mnie! No może z tym troszkę przesadzam, ale miło tak pomyśleć. Dostałam dziś odpowiedz na mojego maila z prośbą o reedycję i o dziwo pokaz będzie (chyba, jeszcze nie wiadomo na 100%). A to oznacza, że mogę spokojnie pójść spać z poczuciem dobrze zainwestowanego czasu. W siebie oczywiście.

Brak biletów?

No i cóż. Dzień minął prawie bezwładnie, obeszło się bez większych spięć, jednak w myśl zasady, że nie można mieć wszystkiego - nie udało nam się dostać biletów na pewien pokaz pewnych krótkich form filmowych oglądanych przez nas comiesięcznie już od listopada. Pech chciał, że ów pokaz gdzieś tam w nazwie miał "walentynkowy" co spowodowało ogromną lawinę chętnych, nagle obudzonych kinomaniaków spragnionych form krótkich. Zapewne ogrom z nich nie powróci na kolejny, marcowy pokaz ale cóż, amerykańskie święta patronów osób chorych umysłowo widać rządzą się własnymi prawami.
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, dzięki temu była okazja do wypicia ulubionej herbatki w ulubionym miejscu, nawet na ulubionej kanapie! I jak tu się złościć?

21 lutego 2008

Sinatrowo dziś...

A dziś już o niebo lepiej, bo normalnie. Bez żadnych zaskakujących rewelacji póki co, bez fajerwerków, tak bardzo niepotrzebnych w codziennym bytowaniu. Kubek herbaty – zielonej z opuncją, na biurku oczekujące na konsumpcję jabłko, w domku obiad do ugotowania. I żadnych niespełnionych obietnic, żadnych myśli bez końca, żadnych wymagań, wyobrażeń. Zamiast Waitsa - Sinatra. Prostota poranka, dnia, wieczora. Niech tak zostanie.